Białostockie drewno

Źle mi bardzo, że powoli zbliża się rocznica wyjazdu do Białegostoku, a ja o nim jeszcze praktycznie nic nie napisałam. Znowu dzisiaj cofniemy się w czasie do 2016 roku. Jeden weekend wystarczył, aby Białystok stał się moją platoniczną miłością. A teraz jakoś szczególnie doskwiera mi tęsknota za tymi stronami.


Wszystko zaczęło się jednak w Poznaniu, w czasie Festiwalu „Na szage” 6 lutego 2016. Wśród wielu prezentacji pojawił się chłopak z Podlasia. Żywy, wesoły, sensownie mówiący. Nie zanudzał, nie przegadywał, bardzo ciekawie opowiadał. Ten chłopak to Tomek Jakimiuk z Jak To Daleko. W czasie swojej prezentacji Tomek zaprosił wszystkich na Festiwal Kultur i Podróży To Tu To Tam Białystok. Zapisałam wtedy tę informację w notesie, myśl w głowie trafiła na podatny grunt i ziarno sobie kiełkowało. Urosło na tyle, że jakiś niedługi czas później miałam już bilety na PolskiBus do Warszawy, stamtąd do Białegostoku oraz powrotne na autobus i pociąg. Czekało mnie kilkaset kilometrów, dzień i noc w Białymstoku, przedpołudnie dnia kolejnego i powrót do domu. Istne wariactwo, na które bardzo chciałam sobie pozwolić!


Zawsze w podróży mam wobec siebie konkretne wymagania. Mam je też zwykle co do miejsca, do którego jadę. Do wyjazdu przygotowywałam się sensownie i planowałam wszystko tak, żeby wyciągnąć z Białegostoku jak najwięcej. Nie chcę dzisiaj jednak pisać o tym mieście ogólnie, a chcę się skupić na jednej z białostockich dzielnic – Bojarach, gdzie czekał na mnie „szlak architektury drewnianej”.
Bezpośrednio przed pożegnaniem miasta, czyli w niedzielę rano, zerwałam się na spacer. Ów spacer planowałam zakończyć spotkaniem z Sylwią i Arkiem z dec&dec. Umówiliśmy się właśnie na Bojarach – ja miałam podążać szlakiem, a oni po prostu tam mieszkali. Długo sugerowałam się wydrukowanymi z Internetu opisami szlaku. Po drodze trafiłam jeszcze na informacje miejskie w formie tabliczek. Byłam jednak rozczarowana. Ja na mojej drodze widziałam o wiele więcej interesujących drewnianych domów niż opisywał szlak.


Zaczęłam od tego, co w przewodniku na stronie Białegostoku – Hali Targowej przy Starym Rynku. Jak możemy o niej przeczytać została „wybudowana w latach 30. XX wieku przy Starym Rynku, zwanym do 1919 roku Świńskim Bazarem. Usytuowana tuż przy placu targowym, była miejscem, gdzie sprzedawano głównie mięso. Wnętrze hali posiada rzadko spotykaną konstrukcję otwartej więźby dachowej. Hala jest prawdopodobnie jedynym tego typu budynkiem drewnianym w Polsce, którego bryła zachowała się w stanie niezmienionym.”


Dalej kierowałam się ulicą Słonimską, gdzie znowu mogłam zajrzeć do wydrukowanych wcześniej informacji o willi pod numerem 31. Widać ją było jednak tylko z daleka i zza płotu.


I cóż… Czy to wszystko, co poleca Białystok online? Nie, jest tych punktów więcej, ale szczerze mówiąc wrzuciłam te moje wydruki do plecaka. Nie mogłam ich śledzić, kiedy obok mnie, raz po raz, metr za metrem wyrastały cudownie drewniane budynki.





Z jednej strony czułam ogromne zainteresowanie, a z drugiej ogromną dezinformację. Żadnych tabliczek, żadnych wskazówek, brak „drogowskazów”. Już nie wiedziałam, czy wszystko, co widzę to „Stare Bojary”, czy tylko coś, co je imituje.


Mimo tego zauroczyły mnie te wszystkie budynki. Nawet te zrujnowane, choć przy nich prawdziwie pękało mi serce. I tak sobie myślałam, że można to bardziej wyeksponować, stworzyć pełniejszy szlak, poszukać głębiej. Białystoku, masz cuda i czemu je tak ukrywasz?!






Dosyć długo rozmawiałam o tym potem z Sylwią i Arkiem. Im na sercu mocno leżała ta kwestia, działali lokalnie, by Bojary czarowały mocniej. Zdecydowanie popieram inicjatywy prowadzone przez BOJARY ZOSTAJĄ kulturalne oraz Białystok z drewna. Mam nadzieję któregoś razu odwiedzić drewniany Białystok przyciągający nie tylko tych, którzy zobaczą szczegółowo opisane w Internecie wille, ale także te dzisiaj niezaznaczone i nieprzedstawione „z imienia i nazwiska”. Obiecuję też sobie poszperać i poznać uwiecznione przeze mnie budynki lepiej. Wam też to polecam!
PS Jeśli ktoś chciałby podzielić się swoją wiedzą o tej części Białegostoku, proszę odezwijcie się! 

3 komentarze :

Ślęża, czyli góra gór

W ramach nadrabiania zaległości na blogu cofniemy się dzisiaj do lipca 2016 roku. Kiedy siostra zapytała, czy pojadę z nią do Ząbkowic Śląskich, żeby odwiedzić Laboratorium Frankensteina, rzecz jasna nie miałam nic przeciwko. Krótki, jednodniowy wypad, masa atrakcji i doborowe towarzystwo - to lubię. Żadna z nas nie przewidziała jednak, że po drodze wpadnie mi w oko góra.
Wyjazd z samego rana, dobrze znana nam trasa na Wrocław. Dalej już droga w nieznane. Żadna z nas bowiem nigdy nie odwiedziła Ząbkowic. Pomysł był na tyle spontaniczny, że nie było czasu na gruntowne przygotowanie się i przestudiowanie, co warto w Ząbkowicach zobaczyć. Uznałyśmy jednak za najważniejszy punkt ruiny zamku oraz wspomniane Laboratorium. Mi wpadła w oko w obrazach Google jeszcze krzywa wieża i ratusz. To było już całkiem sporo. Ale, ale po drodze, kawałek za Wrocławiem na horyzoncie pokazała nam się samotna góra. Moje myśli krążyły wokół niej przez cały czas, kiedy miałyśmy ją w zasięgu wzroku. Próbowałyśmy zgadnąć, co to może być. W końcu siostra upewniła się, że to Ślęża. Znana nam, ale od dawna niewidziana. O tym za chwilę. Skupiłyśmy się zdecydowanie na Ząbkowicach, choć w mojej głowie rosło pragnienie – zdobyć Ślężę, możliwie natychmiast.


Musicie wiedzieć, że wyprawa ta toczyła się pod znakiem utworu Daft Punk "Within". Ja słyszałam tę piosenkę po raz pierwszy, siostra zapętliła ją w odtwarzaczu. Po czasie obie uznałyśmy, że był to nieoficjalny hymn tego wypadu!
Ząbkowice okazały się bardzo klimatycznym miastem. Zaczęłyśmy od krzywej wieży. Uwielbiam takie miejsca, gdzie trzeba się choć trochę zmęczyć, żeby nagrodził nas cudowny widok. Widok zaparł dech w piersiach. Pomijając przepiękną panoramę miasta, znowu miałyśmy oko na góry.





Z wieży skierowałyśmy się do ruin zamku. Już po drodze ustaliłyśmy, że uderzymy w kierunku Ślęży, a zatem starałyśmy się poznawać Ząbkowice uważnie, ale oszczędzając czas. Okazało się, że zamek można zwiedzać wyłącznie z przewodnikiem, o każdej pełnej godzinie. Krótkie spojrzenie na zegarek – do najbliższego oprowadzania 40 minut. Dużo i mało. Dużo, żeby czekać, mało, żeby w tym czasie zobaczyć coś innego i wrócić. Wpuszczono nas w dwa miejsca na zamku i uznałyśmy, że zwiedzanie z przewodnikiem odkładamy na następny raz.




Skierowałyśmy się do celu głównego – tak nam się przynajmniej wtedy wydawało. Laboratorium Frankensteina. Siostra wprowadziła mnie w temat afery dotyczącej grabarzy. Ząbkowice nosiły wówczas nazwę „Frankenstein”. Grabarze cierpieli na brak pracy, więc bezczeszcząc zwłoki stworzyli truciznę i wywołali zarazę, „dzięki której” mogli zarobić. Sprawa miała toczyć się na początku XVII wieku. Nie jest wykluczone (ale też nie jest potwierdzone), że to właśnie od tej historii i nazwy miasta powstała później powieść o potworze doktora Frankensteina. Nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak ogromne było nasze rozczarowanie, kiedy na drzwiach ząbkowickiego Laboratorium zobaczyłyśmy kartkę… „Z powodu remontu izba pamiątek regionalnych jest nieczynna do września”. Konsternacja. Naprawdę w sezonie urlopowym, wakacyjnym, w pełni turystycznym trzeba było zrobić ten remont? Oczywiście tu możemy uderzyć się w pierś – słabo się przygotowałyśmy. Ale nie dałabym sobie głowy uciąć, że na stronie internetowej była taka informacja. Dziś to już nieważne. Musicie jednak wiedzieć, że poczułyśmy się, jakbyśmy leciały do Paryża zwiedzić Luwr, a na drzwiach byłaby informacja, że Luwr zamknięty ;)


Być może tak właśnie miało być – plan wdrapania się na Ślężę właśnie w tym momencie stał się dla nas realny. Zwiedziłyśmy w Ząbkowicach jeszcze rynek, gdzie zasmakowałyśmy świetnych lodów u Frankensteina, zaopatrzyłyśmy się w magnesy, odbyłyśmy jeszcze spacer po mieście.






Ja chciałam koniecznie zobaczyć fontannę z wielorybem (którego nie było), a siostra chciała wejść na stary cmentarz. Konieczne było też odwiedzenie sklepu, gdzie musiałam nabyć jakieś lżejsze spodnie. Mimo wszystko jeansy nie są najwygodniejsze do zdobywania jakiejkolwiek górki.



Wyjechałyśmy z Ząbkowic w kierunku Ślęży. Siostra na miejscu pasażera robiła szybkie rozeznanie. Jakim szlakiem pójdziemy, gdzie zaparkować samochód itd. Byłyśmy na Ślęży 20 lat wcześniej. Nie pamiętałyśmy jednak, którym szlakiem wówczas się poruszałyśmy z rodzicami. Zdecydowałyśmy zatem, że wybieramy szlak z Sobótki przez górę Wieżycę.


Jak Wam to powiedzieć… Szlak wiódł pod górę ;) Nasza miłość do górek, pagórków i gór niekoniecznie przekłada się na kondycję. No przynajmniej w moim przypadku. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, czasowo szło nam całkiem nieźle. Na Wieżycy podziwiałyśmy wieżę, którą przez oszczędność czasu pominęłyśmy.


1 komentarze :