Ślęża, czyli góra gór

W ramach nadrabiania zaległości na blogu cofniemy się dzisiaj do lipca 2016 roku. Kiedy siostra zapytała, czy pojadę z nią do Ząbkowic Śląskich, żeby odwiedzić Laboratorium Frankensteina, rzecz jasna nie miałam nic przeciwko. Krótki, jednodniowy wypad, masa atrakcji i doborowe towarzystwo - to lubię. Żadna z nas nie przewidziała jednak, że po drodze wpadnie mi w oko góra.
Wyjazd z samego rana, dobrze znana nam trasa na Wrocław. Dalej już droga w nieznane. Żadna z nas bowiem nigdy nie odwiedziła Ząbkowic. Pomysł był na tyle spontaniczny, że nie było czasu na gruntowne przygotowanie się i przestudiowanie, co warto w Ząbkowicach zobaczyć. Uznałyśmy jednak za najważniejszy punkt ruiny zamku oraz wspomniane Laboratorium. Mi wpadła w oko w obrazach Google jeszcze krzywa wieża i ratusz. To było już całkiem sporo. Ale, ale po drodze, kawałek za Wrocławiem na horyzoncie pokazała nam się samotna góra. Moje myśli krążyły wokół niej przez cały czas, kiedy miałyśmy ją w zasięgu wzroku. Próbowałyśmy zgadnąć, co to może być. W końcu siostra upewniła się, że to Ślęża. Znana nam, ale od dawna niewidziana. O tym za chwilę. Skupiłyśmy się zdecydowanie na Ząbkowicach, choć w mojej głowie rosło pragnienie – zdobyć Ślężę, możliwie natychmiast.


Musicie wiedzieć, że wyprawa ta toczyła się pod znakiem utworu Daft Punk "Within". Ja słyszałam tę piosenkę po raz pierwszy, siostra zapętliła ją w odtwarzaczu. Po czasie obie uznałyśmy, że był to nieoficjalny hymn tego wypadu!
Ząbkowice okazały się bardzo klimatycznym miastem. Zaczęłyśmy od krzywej wieży. Uwielbiam takie miejsca, gdzie trzeba się choć trochę zmęczyć, żeby nagrodził nas cudowny widok. Widok zaparł dech w piersiach. Pomijając przepiękną panoramę miasta, znowu miałyśmy oko na góry.





Z wieży skierowałyśmy się do ruin zamku. Już po drodze ustaliłyśmy, że uderzymy w kierunku Ślęży, a zatem starałyśmy się poznawać Ząbkowice uważnie, ale oszczędzając czas. Okazało się, że zamek można zwiedzać wyłącznie z przewodnikiem, o każdej pełnej godzinie. Krótkie spojrzenie na zegarek – do najbliższego oprowadzania 40 minut. Dużo i mało. Dużo, żeby czekać, mało, żeby w tym czasie zobaczyć coś innego i wrócić. Wpuszczono nas w dwa miejsca na zamku i uznałyśmy, że zwiedzanie z przewodnikiem odkładamy na następny raz.




Skierowałyśmy się do celu głównego – tak nam się przynajmniej wtedy wydawało. Laboratorium Frankensteina. Siostra wprowadziła mnie w temat afery dotyczącej grabarzy. Ząbkowice nosiły wówczas nazwę „Frankenstein”. Grabarze cierpieli na brak pracy, więc bezczeszcząc zwłoki stworzyli truciznę i wywołali zarazę, „dzięki której” mogli zarobić. Sprawa miała toczyć się na początku XVII wieku. Nie jest wykluczone (ale też nie jest potwierdzone), że to właśnie od tej historii i nazwy miasta powstała później powieść o potworze doktora Frankensteina. Nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak ogromne było nasze rozczarowanie, kiedy na drzwiach ząbkowickiego Laboratorium zobaczyłyśmy kartkę… „Z powodu remontu izba pamiątek regionalnych jest nieczynna do września”. Konsternacja. Naprawdę w sezonie urlopowym, wakacyjnym, w pełni turystycznym trzeba było zrobić ten remont? Oczywiście tu możemy uderzyć się w pierś – słabo się przygotowałyśmy. Ale nie dałabym sobie głowy uciąć, że na stronie internetowej była taka informacja. Dziś to już nieważne. Musicie jednak wiedzieć, że poczułyśmy się, jakbyśmy leciały do Paryża zwiedzić Luwr, a na drzwiach byłaby informacja, że Luwr zamknięty ;)


Być może tak właśnie miało być – plan wdrapania się na Ślężę właśnie w tym momencie stał się dla nas realny. Zwiedziłyśmy w Ząbkowicach jeszcze rynek, gdzie zasmakowałyśmy świetnych lodów u Frankensteina, zaopatrzyłyśmy się w magnesy, odbyłyśmy jeszcze spacer po mieście.






Ja chciałam koniecznie zobaczyć fontannę z wielorybem (którego nie było), a siostra chciała wejść na stary cmentarz. Konieczne było też odwiedzenie sklepu, gdzie musiałam nabyć jakieś lżejsze spodnie. Mimo wszystko jeansy nie są najwygodniejsze do zdobywania jakiejkolwiek górki.



Wyjechałyśmy z Ząbkowic w kierunku Ślęży. Siostra na miejscu pasażera robiła szybkie rozeznanie. Jakim szlakiem pójdziemy, gdzie zaparkować samochód itd. Byłyśmy na Ślęży 20 lat wcześniej. Nie pamiętałyśmy jednak, którym szlakiem wówczas się poruszałyśmy z rodzicami. Zdecydowałyśmy zatem, że wybieramy szlak z Sobótki przez górę Wieżycę.


Jak Wam to powiedzieć… Szlak wiódł pod górę ;) Nasza miłość do górek, pagórków i gór niekoniecznie przekłada się na kondycję. No przynajmniej w moim przypadku. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, czasowo szło nam całkiem nieźle. Na Wieżycy podziwiałyśmy wieżę, którą przez oszczędność czasu pominęłyśmy.


Wdrapywałyśmy się dalej. Po drodze doszłam do wniosku, na czym polega trudność tego szlaku dla mnie. Droga prowadziła przez las. Z żadnego punktu po drodze nie było widać szczytu. Straszliwie to mnie demotywowało, że cel jest ciągle nieokreślony, niewidoczny, a może i wymyślony. Po drodze okazało się, że nasz szlak to urywek jednej z dróg św. Jakuba. Myśl o Camino towarzyszy nam od dłuższego czasu i kiedyś na pewno stanie się realnym planem.


W drodze na szczyt towarzyszyło nam też humorystyczne zwątpienie – czy to aby na pewno Ślęża ;) Żartowałyśmy zatem: jeśli na szczycie będzie krzyż, to to jednak Giewont, jeśli rzeźba niedźwiedzia, to Ślęża, a jeśli buchnie ogień, to znaczy, że zmierzamy do Mordoru.
Ukształtowanie i pokrycie szlaku zmieniało się. Wszystko wskazywało na to, że szczyt blisko. Z wielką radością powitałyśmy widok otwartej przestrzeni między drzewami. Wiedziałyśmy, że to szczyt. I to w dodatku Ślęża.


Jedyne, co nas naprawdę zaskoczyło, to ilość ludzi. 20 lat wcześniej przed budynkiem Domu Turysty było kilka osób. Pusta przestrzeń. Tym razem polana była usiana kocykami. Na kocach rodziny z dziećmi. Niejeden grill, piwko, muzyka. Takie to wszystko było „inne” niż zapamiętałyśmy. Nie zmieniło się właściwie tylko jedno – nadal dzieciaki wdrapywały się tam na kultową rzeźbę. Tak samo my się na nią usadawiałyśmy 20 lat wcześniej.


Dałyśmy sobie chwilę na odpoczynek, herbatę, zakup magnesów za ostatni grosz, zwiedzenie kościoła i wejście na wieżę. Z której to dostrzegłyśmy inną wieżę. Wahałyśmy się moment, czy mamy jeszcze czas, żeby tam wejść. Uznałam, że przecież będziemy żałować, jeśli tam nie pójdziemy choćby zobaczyć, co to za wieża. Wlazłyśmy zatem i na drugą wieżę.







Nadszedł jednak czas, by pożegnać Ślężę. Tym samym szlakiem skierowałyśmy się w dół. Na parkingu czekała nas prawdziwa uczta – z wielkim apetytem zjadłyśmy zabraną z domu sałatkę. Przyznam szczerze, że była to jedna z najlepszych sałatek minionego roku ;) Wyjeżdżając z Sobótki, zerknęłam jeszcze w lusterko. Ślęża żegnała nas pięknie zbliżającym się do horyzontu słońcem. Zatrzymałyśmy się na polu, żeby złapać ostatnie kadry i podążyłyśmy do domu.


Tego dnia Ślęża, to banalne 718 m n.p.m. było moją górą gór. Moim wielkim marzeniem. Późnym wieczorem, a właściwie w nocy, po powrocie do domu, długo nie mogłam zasnąć. Myślami ciągle jeszcze byłam na Ślęży. Jestem pewna, że to nie było nasze ostatnie spotkanie. Jeśli gdzieś kiedyś ktoś zapyta Was na szlaku „Którędy na Ślężę?”, śmiało możecie powiedzieć, że najlepsza droga wiedzie przez Ząbkowice Śląskie.

1 komentarz :

  1. Fajnie widziec dobrze znane miejsca okiem kogos kto na nie patrzy pierwszy raz. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku.

    OdpowiedzUsuń