Przepraszam, czy mamy ze sobą plan wycieczki?

Zauważyłam, choć to nie było trudne to stwierdzenia, że ludzie pięknie różnią się w podejściu do planowania wyjazdów. Na pewno już ktoś mądrzejszy ode mnie wyróżnił szczegółowo typy podróżnicze, więc nie będę się na tym bardzo skupiać, jednak powiedzmy sobie, że są tacy, którzy planują od ogółu do dużego szczegółu; tacy, którzy planują zarys – reszta dzieje się sama oraz tacy, którzy nie planują niczego, poza miejscem, do którego jadą.

Moje wewnętrzne „ja” lubi planować szczegóły, wyciągać detale i perełki. Ale pozwalam sobie czasem, by odłożyć plan na rzecz swobodniejszego podróżowania i podążania w nieznane. Przyznam szczerze, że w czasie ostatniego pobytu w Szkocji przekonałam się, jak bardzo swobodną podróż ułatwia komunikacja miejska. Głównie dlatego, że właściwie wszystkie przystanki są „na żądanie”. Jeśli zatem podążamy w nieznane, to autobus nas w to nieznane powiezie z pewnością! Chcę dzisiaj opowiedzieć o miasteczku Forres, do którego wybrałam się pod wpływem mojej siostry. Siostra – historyk – zapragnęła zobaczyć piktyjski kamień. To był plan ogólny. Reszta wyniknęła w trakcie!

Jedziemy autobusem z Inverness, trasę znamy bardzo mniej więcej, nawet możemy uznać, że mniej. Śledzimy zatem czas podróży oraz wszystko, co mijamy po drodze. Oczywiście, mogłybyśmy śmiało poprosić kierowcę, by dał nam znać, kiedy wysiadać, ale przecież Zosie-Samosie działają samodzielnie. Kiedy wjeżdżamy do Forres i inni pasażerowie podrywają się do wysiadania, wciskają dzwonek sygnalizujący kierowcy, żeby się zatrzymał i my robimy się czujne, a na widok dużego supermarketu Tesco decydujemy zgodnie: „Wysiadamy!”. Kierujemy się wzdłuż głównej ulicy, doszukując się czegoś w rodzaju centrum. Po chwili spaceru ukazuje się nam... nie, jeszcze nie piktyjski kamień, a żołnierz.


Pomnik upamiętnia żołnierzy poległych w obu wojnach światowych oraz w wojnie w Zatoce Perskiej w 1991 roku. Przez Castle Bridge przekraczamy rzeczkę Burn of Mossett. Most został zbudowany w 1823 roku, a ponownie wzniesiony w 1908. Na moście znajduje się sześć wieżyczek, przez co został nazwany zamkowym.


Z mostu także możemy dostrzec kościelne wieże. Idziemy z pewnością w dobrym kierunku!


Po prawej stronie zauważyłyśmy wysoki obelisk. Zainteresował nas i postanowiłyśmy podejść bliżej. Alejkę oplatają drzewa, które – jak dowiadujemy się z tabliczki – zostały posadzone w dniu koronacji Elżbiety II. Z kolei pomnik wzniesiono w 1854 roku na cześć doktora Jamesa Thomsona. Dr Thomson był asystentem chirurga służącym w 44 Pułku m.in. na Malcie w 1850 roku w trakcie epidemii cholery. 4 lata później uczestniczył w bitwie nad Almą na Krymie, którą często określa się mianem pierwszej bitwy wojny krymskiej. Wojska francusko-brytyjskie zwyciężyły armię rosyjską. Pułk doktora Thomsona opuścił pole bitwy, a doktor zaproponował pomoc blisko 700 rannym Rosjanom. Przed śmiercią 5 października 1854 roku udało mu się ocalić około 400 rannych. Osobę doktora i jego ofiarność upamiętnia niniejszy pomnik.



Tyle nas już zaskoczyło w małym miasteczku Forres, a zmierzamy przecież do celu, który tak do końca nie jest nam znany. Jedno jest pewne – idziemy do celu. Skąd ta pewność? Szkockie miasta i miasteczka mają jedną uroczą cechę, pewną właściwość, która pomaga docierać do celu. Główna ulica to zazwyczaj High Street. A zatem, jeśli jesteśmy na High Street, to miasto leży u naszych stóp!  (Poniżej przykłady z Google maps)


Idąc wspomnianą High Street możemy podziwiać wszystkie istotne punkty miasta. Poczynając od kościoła św. Wawrzyńca, który – jak doczytałam po powrocie – znajduje się w miejscu wyznaczonym jako miejsce kultu chrześcijańskiego już w połowie XIII wieku. Budynek obecnego kościoła został otwarty dla wiernych w 1906 roku.


Dalej mijamy budynek, który po angielsku nazywa się „tolbooth”. I przyznam szczerze, że nie znajduję sensownego tłumaczenia dla tego słowa. Można tu użyć słowa kamienica, ale ono do końca nie oddaje chyba charakteru budynku. Tolbooth stanowił jeden z ważniejszych budynków szkockich miasteczek – od czasów średniowiecza aż do XIX wieku. Służył posiedzeniom rady (miejskiej), ale także jako sąd i więzienie. Obok kościoła oraz krzyża (merkat cross) był to jeden z trzech najważniejszych punktów na mapie miasteczka szkockiego. Merkat cross (ang. market cross) także jest widoczny na zdjęciu.



Przechodzimy też koło szkoły podstawowej, której początki sięgają 1814 roku, kiedy to mieszkaniec Forres Jonathan Anderson ufundował Anderson's Free School. Budynek jest naprawdę urzekający!



Po drugiej stronie ulicy mijamy kolejny kościół. Musicie wiedzieć, że nie będzie przesadą określenie Szkocji jako religijnie purytańskiej. Nie dziwi zatem, że przy jednej ulicy, niewielkiego miasta (dane z 2011 roku wskazują liczbę 12 587 mieszkańców) możemy wejść do czterech kościołów. Większych lub mniejszych ;)


Cały czas pamiętamy jednak o celu – szukamy kamienia piktyjskiego. Ja jestem osobą, która lubi umiarkowaną cierpliwość. Mogę czekać na przyjemności i cele, ale nie w nieskończoność! Po drodze jednak coś się dzieje, czas mija błyskawicznie, zatem dążenie do kamienia (a naprawdę nie wiedziałam co może być ciekawego w kamieniu) nie jest nudne. Forres zrobiło na mnie wrażenie takiego urokliwego zakątka. No bo jak inaczej określić miasteczko, które w przestrzeni miejskiej umieszcza studnię życzeń? Oczywiście zatrzymałyśmy się obowiązkowo, by pomyśleć życzenie i wrzucić do studni monetę. A zaraz obok studni podziwiałyśmy ogród, który w styczniu nie był zbyt okazały, ale oczami wyobraźni jawił się jako niesamowity, gdy wszystko rozkwitnie.



Zmierzając dalej zauważyłyśmy zarośnięty drzewami pagórek, z wieżyczką wystającą ponad wierzchołki drzew. Drogowskaz opisany jako „Nelson’s Tower”.


Korciło nas, żeby skręcić od razu, ale wdrapywanie się na pagórek zostawiłyśmy do rozważenia. Jak mantrę już mogę powtórzyć: zmierzamy do piktyjskiego kamienia. Ale, ale... kamień jest, tylko nijak nie chce być piktyjski. Kamień wiedźm. Jak się dowiadujemy wiedźmy były zamykane w beczkach, a następnie sturliwano beczki z Cluny Hill, a w miejscu, gdzie się owe beczki zatrzymały, palono ich zniekształcone zawartości. Kamień leży w miejscu takiego właśnie spalenia.


Dla nas ten kamień był jak dobra wróżba. Niedługo po nim zauważyłyśmy oszklony inny kamień. Cel naszej wizyty w Forres – Kamień Sueno (Sueno's Stone) jawi się przed nami. Różne można mieć wyobrażenia o kamieniu. Ja się jednak takiego nie spodziewałam.


Ponieważ towarzyszyła mi siostra-historyk muszę napomknąć chociaż kim byli Piktowie i skąd to zamieszanie. Mianem „Piktów” starożytni Rzymianie określali grupy plemion zamieszkujących tereny obecnej Szkocji. Z łacińskiego picti oznacza „pomalowani” – ciała Piktów pokrywały malunki-tatuaże. Moje zdjęcia na pewno tego nie pokazują, ale ów kamień z czerwonego piaskowca jest wysokości 6,5 metra. Po jednej stronie widać wyrzeźbiony celtycki krzyż, a po drugiej wyrzeźbione są cztery panele ukazujące scenę bitwy. Teorie historyków mówią o tym, że Piktowie na tego typu kamieniach przedstawiali swoje życie i oddawali cześć bogom. Kamień, który widziałyśmy w Forres jest największym ocalałym kamieniem Piktów o takim charakterze w Szkocji. Powstanie wyrzeźbionych elementów datuje się na około X wiek.


Sukces zatem, wycieczka u celu! Jakie byłoby jednak poczucie niespełnienia, gdybyśmy od razu wróciły do Inverness! Pominęłyśmy przecież po drodze pagórek i Nelson’s Tower. Nie mogłabym spać spokojnie, wiedząc, że pozostała gdzieś samotna górka, z której widoku nie poznałam. Wspinałyśmy się więc ścieżkami, które wyglądały bardziej jesiennie niż zimowo.




Wreszcie ukazała nam się wieża, ale niestety nie było nam dane podziwiać widoków z jej szczytu. Wieża czynna jest wyłącznie w sezonie. Z jej podnóża rozpościerał się przyjemny widoczek. Ubolewam, że nie mogłyśmy podziwiać widoku z góry (jak zwykle w takich sytuacjach mawiam, że trzeba będzie tam wrócić!).




Schodząc z pagórka zauważyłyśmy cmentarz. Ponieważ obie lubimy przechadzać się wśród starych nagrobków, a w Szkocji ma to naprawdę duży urok, postanowiłyśmy wstąpić jeszcze na ów cmentarz. Szkockie cmentarze różnią się od polskich głównie wyglądem i rozmieszczeniem nagrobków. Niekiedy można mieć poczucie przypadkowości i chaotyczności planowania układu nekropolii. Mi jednak ten chaos w ogóle nie przeszkadza.




Jeśli, Czytelniku, dotarłeś tutaj, jestem szczęśliwa i dumna! Muszę Cię przeprosić, że ten wpis taki rozległy, ale chciałam w pełni pokazać, jak czasem cel naszych wyjazdów może zaskoczyć. Może gdybyśmy obrały kierunek na Forres jako takie, nie byłybyśmy zaskoczone, ileż w tym mieście ciekawostek. Celem był kamień, a wszystko, co napotkałyśmy idealnie pokazało, że warto czasem zboczyć z drogi do sprecyzowanego celu. 

4 komentarze :

  1. Piękne zdjęcia :) czasem takie dłuższe wpisy też są dobre (na wieczór zamiast książki) ;)
    PS. Ja jestem z tych co planują zarys :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja lubię planować, chociaż czasem zdarzało mi się jechać gdzieś bez planu :P Na przykład do Walencji lub Avili w Hiszpanii :P Teraz mąż narzeka, że czasem za dużo planuje i za dużo oglądam zdjęć miejsc do których jedziemy bo wtedy nie ma elementu zaskoczenia i nic nie możemy przypadkiem sami "odkryć". Na mnie w Twpjej relacji z Forres największe wrażenie zrobił kamień czarownic :) W ogóle kto by pomyślał, że takie małe miasto kryje tyle ciekawych miejsc? Koniecznie muszę wybrać się do Szkocji :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja uwielbiam planować :)
    Lepiej się czuję gdy mam więcej w planach, to mam w czym wybierać w razie czego :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Moja mama jest właśnie typem osoby lubiącej wszystko dokładnie zaplanować, ja z kolei zawsze podróżuje w ciemno, nawet nie przeglądam zdjęć w internecie nie chcąc się później nie potrzebnie rozczarować (taka sytuacja zdarzyła mi się w Pradze gdy miałam wrażenie, że jestem w zupełnie innym miejscu niż to, które widziałam na zdjęciach).
    Trudno mówić o cmentarzu, że jest piękny i robi wrażenie, ale muszę przyznać, że ten który pokazałaś ma w sobie coś niesamowitego!

    OdpowiedzUsuń